Inwestorzy pozytywnie wpływowi

Impact investing

Finansowanie przedsięwzięć nastawionych na rozwiązywanie problemów lokalnych to nie tylko filantropia. Inwestycje w innowacje społecznie pożyteczne stają się częścią światowego rynku kapitałowego. Z realnymi stopami zwrotu

Chwilę po szóstej rano Londyn budzi się do życia. Ekipy sprzątające wkraczają do biur, a pracownicy kawiarni szykują ekspresy do kawy i kanapki. W tym czasie Kath Sims, pracownica porannej zmiany organizacji charytatywnej St Mungo’s, szuka na ulicach bezdomnych, którym pomoże w powrocie do normalnego życia. Znalezieniu pracy, taniego mieszkania, wyleczeniu z przewlekłych chorób, nałogów. Robi to w ramach trzyletniego projektu, którego celem jest resocjalizacja ponad 800 londyńskich bezdomnych. Jednocześnie jest ogromnym finansowym eksperymentem. Fundusz na pracę Kath pochodzi bowiem z tak zwanych SIB, czyli obligacji o oddziaływaniu społecznym (social-impact bonds). Mają przynieść inwestorom do 6,5 proc. stopy zwrotu, jeśli organizacja będzie osiągać co roku założone efekty. Na ich realizację dostała w sumie 5 milionów funtów. Jeśli się uda, pieniądze wrócą do inwestorów, razem z zyskiem, z kieszeni biura burmistrza Londynu, czyli z Greater London Authority, emitenta obligacji. Takie rozwiązanie jest wygodne dla wszystkich. Bezdomni trafiają bowiem na ogół do schronisk i stacji pogotowia, za co muszą płacić de facto miejskie władze. Zmniejszenie ich liczby to spore oszczędności, z których będzie można spłacić obligacje. Dla inwestorów to z kolei sposób na zdywersyfikowanie portfela.

Obligacje „bezdomnościowe” to jedne z kilkunastu tego typu instrumentów dłużnych, które zostały do tej pory wyemitowane w Wielkiej Brytanii. Ten kraj jest pionierem w ich stosowaniu. Pierwszy raz posłużył się nimi w 2010 r. do sfinansowania programu resocjalizacji więźniów w Peterborough. Dzięki jego wdrożeniu w zeszłym roku udało się zmniejszyć liczbę recydywistów o 12 proc., podczas gdy średnia dla całego kraju to 11-procentowy wzrost. Dla inwestorów ten wskaźnik oznacza, że dostaną maksymalny ustalony dochód – 13 procent. Sukces takich rozwiązań przyciąga kolejne.

Prawie dwa lata temu swoje pierwsze SIB wyemitował Nowy Jork do finansowania walki z przestępczością młodocianych. Zainwestował w nie m.in. bank Goldman Sachs, a gwarantem jest Bloomberg Philantropists. Fundacja byłego burmistrza Nowego Jorku, Michaela Bloomberga, zabezpiecza kwotę, która ma wrócić do nabywców obligacji, w razie gdy cele programu nie zostaną osiągnięte. To znacznie zmniejsza ryzyko inwestorów. Systemy gwarancyjne są często w tych transakcjach niezbędne, bo rzadko kiedy inwestorzy instytucjonalni decydują się na udział w nich z odruchu społecznej solidarności. Dla większości to po prostu dobra inwestycja. Przy jednoczesnym kreowaniu pozytywnego wizerunku jako instytucji pomagającej w rozwiązywaniu problemów społecznych przez takie a nie inne lokowanie kapitału.

To dzięki tej podwójnej korzyści tzw. impact investing (wywieranie wpływu poprzez inwestowanie) zaczyna się cieszyć coraz większym powodzeniem. Nie tylko wśród instytucji, których reputacja mocno w ostatnich latach ucierpiała. Według najnowszego raportu Światowego Forum Ekonomicznego na świecie działa około 250 funduszy dedykowanych tego typu inwestycjom, których wartość w ubiegłym roku miała wahać się od 15 do 28 mld dolarów. Do 2020 r. ten rynek ma wzrosnąć nawet do 500 mld dolarów.

Oszacowanie jego wartości jest jednak bardzo trudne, bo i definicja impact investingu nie jest jednoznaczna. Jak twierdzi potentat finansowy Ron Cordes, współtwórca Impact Assets, firmy zarządzającej aktywami lokowanymi w budownictwo społeczne, jest to przede wszystkim sposób podejścia do inwestycji, a nie klasa aktywów.

– Tu liczy się intencja, dlaczego wchodzimy w dane przedsięwzięcie. Ostatecznym celem musi być konkretny efekt społeczny – potwierdza Renat Heuberger, prezes szwajcarskiej firmy zarządzającej aktywami South Pole Carbon.
Jeśli zatem kupuje się akcje firmy farmaceutycznej produkującej specyfiki ratujące życie wyłącznie ze względu na jej wyniki finansowe, to nie ma mowy o impact investingu. Według definicji organizacji Global Impact Investing Network (GIIN) chodzi o zaangażowanie kapitałowe w firmy, organizacje czy fundusze, których intencją jest osiągnięcie mierzalnego, pozytywnego społecznego czy środowiskowego wpływu. Jednocześnie dąży się do finansowego zysku. Dokładne mierzenie rezultatu społecznego jest kluczowe, bo tylko na tej podstawie można opracować wskaźniki, które będą później podstawą wypłaty określonej dywidendy.

Tym narzędziowym podejściem impact investing różni się od filantropii czy standardowej ekonomii społecznej, gdzie zysk – jeśli nawet występuje – z reguły przeznacza się od razu na kolejne cele społeczne. Rynkowe podejście może i tak na dłuższą metę być korzystne. Władze państwowe, samorządowe, a tym bardziej organizacje charytatywne nie są bowiem w stanie rozwiązać samodzielnie najpilniejszych problemów społecznych czy ekologicznych. Ze względu na ograniczone środki i, co jest często powiązane, zbyt małą skalę działania.

Zresztą nawet ci, którzy sięgając do kieszeni, kierują się teoretycznie jedynie odruchem serca, żądają pełnej transparentności i konkretnych rezultatów. Zwłaszcza gdy chodzi o ogromne pieniądze, jak w przypadku byłego szefa Microsoftu Billa Gatesa czy Michaela Bloomberga, którzy założyli własne fundacje o budżetach rzędu dziesiątek miliardów dolarów. Zorganizowane jak przedsiębiorstwa i kontrolujące finansowane przedsięwzięcia na wzór funduszy venture capital czy private equity same też inicjują powstawanie społecznie użytecznych przedsiębiorstw. Biznesowy sposób planowania i zarządzania zasobami bywa bowiem skuteczniejszy w osiąganiu konkretnych efektów społecznych. W ramach zapoczątkowanego w 2008 roku programu Grand Challenges Explorations („poszukiwania wielkich wyzwań”) fundacja Gatesa oferuje od 100 tys. do miliona dolarów kapitału na innowacje w zakresie ochrony zdrowia. Do tej pory dostało je ponad 850 start-upów z 57 krajów. Na podobnej zasadzie działa inicjatywa NESsT (stoi za nią m.in. bank JP Morgan), która organizuje konkursy dla najlepszych przedsiębiorstw społecznych.

Modele finansowania tego typu przedsięwzięć są zbliżone do formuł stosowanych w venture capital, ryzyko jest podobne. Czyli bardzo wysokie i z wysoce niepewnym zyskiem. Obok obligacji społecznych fundusze inwestycyjne są popularną formułą impact investingu. I stoją za nimi często duże finansowe instytucje oraz prywatni inwestorzy. Jak w przypadku jednego z pierwszych „wpływowych” private equity Leapfrog Investments, w którym udziały mają zarówno osoby prywatne, jak i JP Morgan czy Europejski Bank Inwestycyjny. W ciągu trzech lat fundusz, o kapitalizacji 135 mln dolarów, zainwestował w siedem spółek w Afryce i południowej Azji, które mają „maksymalizować zarówno finansowe, jak i społeczne rezultaty”. Pierwszą inwestycją funduszu było kupno udziałów w AllLife, południowoafrykańskiej firmie zapewniającej ubezpieczenia chorym na AIDS i zarażonym wirusem HIV. Warunkiem objęcia ich ubezpieczeniem jest poddawanie się przez nich regularnym badaniom i testom krwi, które mają dowieść, że biorą leki i przestrzegają odpowiednich zasad.

Powstawanie takich funduszy jak LeapFrog jest jednak nie tylko odpowiedzią na zapotrzebowanie wizerunkowe lub inwestycyjne dużych graczy, społeczników czy filantropów. Jak przekonują John Havens i Paul Schervish z instytutu badawczego Boston College, na kierunki inwestycji zarządzających aktywami coraz większy wpływ ma tzw. generacja Y, urodzona po 1981 roku. Wychowana w postkapitalistycznej kulturze nawołującej nie tylko do większej odpowiedzialności społecznej biznesu, ale i jego aktywnego, oczywiście pozytywnego, wpływu na społeczeństwo. A to właśnie przedstawiciele pokolenia milenijnego z krajów rozwiniętych mają w ciągu najbliższych 40 lat odziedziczyć około 41 bln dolarów po swoich pędzących za pomnażaniem zysku rodzicach. Faktycznie, z badania przeprowadzonego przez Deloitte w 2012 r. wynika, że według „milenialsów” z 18 krajów najważniejszym celem biznesu jest poprawa sytuacji społeczeństwa. Dopiero na drugim miejscu jest generowanie zysków. Kumulowanie bogactwa znalazło się na szarym końcu oczekiwań.

Na razie większość wpływowych inwestorów oczekuje, że oprócz rezultatów społecznych ich inwestycje dadzą też zarobić. Z badań Deloitte wynika, że 35 proc. funduszy z segmentu impact investing zakłada stopy zwrotu na poziomie ponad 20 procent. Na ile to realne, będzie się można przekonać za kilka lat, kiedy fundusze będą wychodzić z pierwszych inwestycji zaliczanych do tej grupy. Leapfrog Investments wyszedł z pierwszej swojej inwestycji w grudniu 2013 r., sprzedając ubezpieczeniowemu gigantowi Prudential małą firmę z Ghany, oferującą polisy najuboższym mieszkańcom żyjącym za mniej niż 2,5 dolara dziennie. Nikt ich wcześniej nie chciał ubezpieczać ze względu na zbyt duże ryzyko. Intencje Prudentiala są już raczej, bez względu na oficjalne deklaracje, czysto biznesowe. Leapfrog, biorąc na siebie ryzyko wejścia do społecznie istotnego start-upu, przetestował rynek i sprawdził, czy na tym biznesie można zarobić.

Biznesowe tuzy nie ukrywają, że impact investing jest dla nich sposobem na zagospodarowanie dziewiczych dla wielu branż rynków wschodzących. Jak wynika z danych GIIN, większość impaktowych przedsięwzięć powstaje w subsaharyjskiej Afryce, Ameryce Łacińskiej i Azji Południowej. Bywa, że są wspierane przez agendy rządowe, tak jak w przypadku amerykańskiej Overseas Private Investment Corporation. Od kilkudziesięciu lat oferuje ona gwarancje, pożyczki i ubezpieczenia od ryzyka politycznego prywatnym firmom, które dzięki swoim biznesom rozwiązują problemy rozwojowe na rynkach rozwijających się. Na wielu z tych rynków wejście w takie branże jak ubezpieczeniowa czy bankowa oznacza z początku konieczność świadczenia usług w segmentach, które są skrajnie ryzykowne. A w najlepszym wypadku mało zyskowne. Jednocześnie bardzo pomaga tym krajom w rozwoju. Popularność zapoczątkowanego przez Muhammada Yunusa ruchu mikropożyczkowego jest wynikiem takiego podejścia.

O ile intencje bangladeskiego ekonomisty były czysto społeczne, to jego naśladowcami kierowały już przesłanki bardziej biznesowe. To oczywiście stawia pod znakiem zapytania klarowność idei impact investingu. Finansiści uspokajają jednak, że w tym wypadku cel uświęca środki, bo w ostatecznym rozrachunku efekty społeczne są ważniejsze niż intencje. Co może być znów korzystne dla wszystkich. Jak wspomina Ron Cordes, kiedy wybuchł kryzys gospodarczy w 2008 roku, akcje ulokowane w biznesie mikropożyczkowym w krajach Trzeciego Świata okazały się wówczas jedynymi zyskownymi aktywami w jego portfolio.

*Tekst pochodzi z www.forbes.pl