Szymon Hołownia od trzech lat wspiera szpitale i szkoły w Afryce. Robert Zduńczyk, były prezes Accenture realizuje tam projekty rozwojowe, a wieloletni dziennikarz TVP Sławomir Matczak pomaga z kolei Nepalczykom odbudować wioskę po trzęsieniu ziemi. Co sprawia, że rzuca się dotychczasowe życie i karierę, by pomagać ludziom na drugiej półkuli? I jaki jest tego sens?
– Hołownia zwariował! – ogłosił dwa lata temu na swoim blogu dziennikarz, naczelny portalu Deon.pl, Piotr Żyłka. O „szaleństwie” publicysty, prowadzącego TVN-owski „Mam talent!”, „Mamy Cię!”, autora kilkunastu książek, miało świadczyć zaszycie się w Afryce. Z przerwami na spotkania w kościołach, uczelniach, firmach… wszędzie, gdzie namawiał ludzi do finansowania podopiecznych jego dwóch fundacji działających dziś w sześciu afrykańskich krajach.
-Zaczęło się od tego, że chciałem zrobić reportaż do książki o domu dziecka prowadzonym przez polskie zakonnice dla ponad dwustu sierot, w tym chorych na HIV czy niepełnosprawnych, w wiosce Kasisi w Zambii. Okazało się, że siostry robią znakomitą robotę, ale zmagają się z dylematami z gatunku: czy w tym miesiącu kupić więcej jedzenia a mniej leków, czy odwrotnie. Zacząłem myśleć o tym, jak sensownie wesprzeć to miejsce. Z perspektywy czasu widzę, że to był ten moment, do którego dochodzi chyba większość dziennikarzy: przekraczają granicę między opisywaniem świata a jego „robieniem”. Jedni trafiają do polityki, inni do biznesu, ja – do Afryki – opowiada Hołownia.
POLSKA W NEPALU
Jego kolega po fachu, dziennikarz telewizyjny Sławomir Matczak tę granicę przekroczył w momencie, gdy sam znalazł się w trudnej sytuacji. Twórca dzisiejszego TVP Info, były aktor, miłośnik górskich wspinaczek, po niemal ćwierć wieku pracy jako reporter i wydawca telewizyjnej Panoramy, 16 kwietnia ubiegłego roku został z tej telewizji dyscyplinarnie wyrzucony. Za odmowę udziału w testach kompetencji w firmie leasingowej, do której trafił w ramach outsourcingu.
Gdy siedział w domu i zastanawiał się, co dalej, zadzwonił jego przyjaciel, nepalski przewodnik górski, z którym wędrowali kiedyś wspólnie po Himalajach. Prosił o kontakt do polskich ratowników, bo w Nepalu właśnie zatrzęsła się ziemia. Pochłaniając tysiące ofiar i tyle samo pozbawiając domów. Przewodnik, ożeniony z Polką, uratował kiedyś dziennikarzowi życie podczas wysokogórskiej wspinaczki. Teraz to Matczak błyskawicznie zorganizował pomoc. A z własnych oszczędności pomógł wybudować ujęcia wody w jednej z najbardziej pokrzywdzonych przez kataklizm wiosek. Z nepalskim przyjacielem i jego żoną, Magdą Pietruszką-Pandey, utworzył fundację Mała Polska w Nepalu, by zbierać środki na odbudowę domów, szkoły i Domu Polskiego, gdzie będą mogli zatrzymywać się polscy turyści.
– Odbudowa turystyki jest tym, czego najbardziej potrzebują teraz Nepalczycy – przekonuje Matczak, który wrócił właśnie z Waszyngtonu, gdzie do wsparcia odbudowy wioski namawiał Polonię amerykańską. Temu namawianiu poświęca teraz większość czasu, i prywatne pieniądze, które zarabia prowadząc szkolenia medialne.
SZUKANIE PIENIĘDZY
Szymon Hołownia też wpierw realizował nową „pasję” z własnych oszczędności. Ale w pewnym momencie musiał znaleźć stabilne źródło finansowania. Założył Fundację Kasisi, która poprzez stałe miesięczne przelewy zapewnia finansowanie sierocińca, a rok później kolejną – Fabrykę Dobra, która wspiera prowadzone przez polskie Zgromadzenie Sióstr od Aniołów hospicjum w Rwandzie oraz wiejski szpital i ośrodek dożywiania w Demokratycznej Republice Konga.
To jeden z niebezpiecznych rejonów w Afryce, pogrążony od lat w konfliktach zbrojnych. Hołownia przyjeżdża tu kilka razy w roku. Rozmawia z ludźmi, pyta, sprawdza, opisuje… Dzięki temu losy pacjentów i mieszkańców wiosek poznaje na co dzień sto tysięcy Polaków, którzy śledzą profil fundacji na Facebooku. Co ważniejsze – wpłacają regularnie drobne kwoty, z których zebrało się w ciągu dwóch lat kilka milionów złotych.
– Rzesza ludzi, która raz w tygodniu zrezygnuje z jednej kawy, ciastka albo kupowania tabloidów jest w stanie zmienić świat czasem sensowniej niż realizujący wielkie projekty miliarder, który, po tym, jak wydrenował ten świat, odkrył skłonność do filantropii – twierdzi Hołownia.
Dzięki tej rzeszy ludzi Dobra Fabryka i Kasisi wspierają dziś siedem kolejnych placówek, m.in. dla ośrodek dla trędowatych w Burkina Faso i szkołę w Beninie. Dołączył do nich nawet papież Franci-szek, który zafundował rwandyjskiemu hospicjum mini laboratorium czy pomógł szkole w wykupie ziemi.
-Kiedy ktoś mnie pyta, czy nie lepiej pomagać głodującym w Polsce, odpowiadam, że sytuacja w Kongo czy Burkina Faso jest jednak obiektywnie gorsza. Za to nam pozostał wobec ich mieszkańców dług do spłacenia jeszcze z czasów kolonialnych. Nadal eksploatujemy ich zasoby w mało etyczny sposób, co jest główną przyczyną aktualnych konfliktów. Zresztą, jak widzę kogoś leżącego na ulicy, nie zastanawiam się, dlaczego upadł, tylko mu pomagam – kwituje Hołownia.
SENS POMAGANIA
Nieco inaczej widzi to Robert Zduńczyk, który organizuje pomoc Afryce od dziesięciu lat. Twierdzi, że biedniejszym krajom nie tyle trzeba pomagać, co wspierać je w rozwoju, jednak nie zdejmując z nich odpowiedzialności za ten rozwój. Zduńczyk w Polsce zarządzał oddziałem konsultingowego giganta Andersen. Zachowując lokalną renomę i klientów nawet w czasie globalnego kryzysu firmy po wybuchu afery księgowej Enronu. Po kilkunastu latach korporacyjnej walki zdecydował się na całkowity zwrot.
Po raz pierwszy trafił do Afryki w 1989 roku, kiedy wyruszył samochodem na prawie roczną wyprawę z Warszawy do Nairobi ze swoim przyjacielem ze studiów – Kenijczykiem. Magia Afryki, którą poznał w czasie wyprawy okazała się tak silna, że w 2006 roku postanowił, że wróci robić tu biznes.
– Szybko przekonałem się jednak, że dwa lata po wejściu do Unii Europejskiej uwaga i energia Polaków skierowana była prawie w stu procentach na Brukselę, a nie Afrykę – wspomina.
Z drugiej strony zrozumiał, że do robienia biznesu w Afryce konieczna jest rzetelna wiedza o tym kontynencie i jego mieszkańcach, wśród których wciąż obowiązuje silne poczucie wspólnoty.
– Bardziej niż misje handlowe i umowy biznesowe liczy się zaufanie i długoletnie relacje. Bez dobrego zrozumienia sposobu myślenia ludzi i wsparcia w rozwoju nie da się stać ich bliższym partnerem – dodaje.
W 2006 roku razem ze swoją żoną założył Fundację Ekonomiczną Polska-Afryka Wschodnia. Wyszukują lokalnych liderów i organizacje społeczne, które mają wizję, talent, ale brak im wiedzy i kapitału, by zrealizować swoje cele. W jednym przypadku było to stworzenie mobilnej biblioteki w ugandyjskim slumsie, innym razem budowa i organizacja lokalnego centrum pszczelarstwa w Tanzanii, czy opracowanie i wdrożenie technologii produkcji brykietów z różnego rodzaju biomasy, aby mieszkańcy zboczy Kilimandżaro nie wycinali lasów.
Zduńczyk pomaga im zrobić biznes plan, zorganizować projekt, uczy zarządzania, finansów, a pieniądze zdobywa pisząc m.in. wnioski w ramach Polskiej Pomocy, programu Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla krajów rozwijających się. Sam utrzymuje się z wynajmu nieruchomości, w które inwestował, gdy zarabiał w konsultingu. Pracuje też jako doradca i coach biznesowy. W Afryce spędza kilka miesięcy w roku.
Takich, jak on, którzy mogliby sensownie zaangażować się w pomoc rozwojową znalazłoby się pewnie więcej, ale łączny roczny budżet, jaki polski rząd przeznacza na projekty rozwojowe w ramach programu Polska Pomoc to ledwie pięć-sześć milionów złotych. Zduńczykowi udało się w ciągu dekady zdobyć ponad trzy miliony na przeszło 20 projektów. Sławomir Matczak mówi, że gdy poszedł po pomoc do ministerstwa, urzędnicy od niego dopiero dowiedzieli się, że w Nepalu było trzęsienie ziemi.
– Utarło się, że pomoc humanitarna to domena międzynarodowych organizacji czy fundacji miliarderów. Lokalni urzędnicy na ich działaniach robią prywatny, gigantyczny biznes, a do potrzebujących trafia część środków i nie zawsze to, czego potrzebują. Mniejszym inicjatywom łatwiej ominąć miejscowe układy czy bezsensowne przepisy – twierdzi Matczak. Jego inicjatywa, jak na razie, pochłonęła ledwie 70 tys. dolarów.
DEFINICJA SUKCESU
Szymon Hołownia unika dotacji i konkursów. Chętnie wziąłby pieniądze od firm, ale biznesmeni nie kwapią się, by wspierać projekty, które nie dadzą im medialnego rozgłosu. A i pracowników nie będzie można wysłać na wyjazd motywacyjny w stylu „cała załoga maluje szpital”.
-Nie jestem zwolennikiem tezy, że lekiem na zło tego świata jest masowy wolontariat. My, jeśli już, chcemy pośredniczyć w wyjeździe fachowców, których brakuje na miejscu. Misjonarze i wspólnoty, które wspieramy potrzebują przede wszystkim sprzętu i pieniędzy. Na pensje lekarzy, leki, wy-kształcenie. A potem na projekty, które będą stymulować samodzielność lokalnej ludności – wyjaśnia Hołownia. Woli prosić o pomoc tych, którzy wysupłają co miesiąc kilka złotych po to, by poczuć, że są częścią jakiejś większej wspólnoty. To dla nich, wraz ze współpracownikami fundacji, wymyśla atrakcje rodem z gier komputerowych – grupy aniołów wsparcia, czy papierowe „obligacje” ośrodka zdrowia.
-Taka zabawa angażuje, edukuje i nakręca spiralę dobra – uważa.
Hołownia twierdzi, że sam nie nadaje się na bohatera. Podziwiał za to zawsze innych. Na przykład tych, których pokazywał parę lat temu w programie „Zwykły bohater”. Nieznanych ludzi, którzy drobnymi gestami pomagają obcym. W wywiadzie udzielonym Onetowi mówił:
– Zazdroszczę im tego, że są dobrymi ludźmi.
Chyba podświadomie ten niedoszły zakonnik (dwa razy był w nowicjacie Dominikanów) całe życie szukał jednak okazji, by być „zwykłym bohaterem”. Pracował kiedyś jako ratownik medyczny. Ale dopiero w Kasisi zrozumiał, co faktycznie chce robić.
Dziś opowiada o tym na spotkaniach motywacyjnych dla ludzi spragnionych sukcesu. Którego znaczenia nie zawsze potrafią zdefiniować. Jak kiedyś Robert Zduńczyk, który po ponad 20 latach spędzonych w Afryce ma już świetne relacje i wiedzę o lokalnych rynkach, które wreszcie mógłby przełożyć na jakiś biznes. Jeszcze z tej myśli do końca nie zrezygnował, choć coraz częściej zadaje sobie szereg pytań.
– Zrozumiałem, że chcę być wolnym, szczęśliwym człowiekiem. Nie chcę żyć pod presją, że ciągle muszę coś kupować czy sprzedawać, liczyć, ile jeszcze mógłbym w życiu zarobić. Wolę chyba bardziej dzielić się tym, co mam, choćby wiedzą – deklaruje. Choć nie wyklucza, że gdy znajdzie się jakiś polski przedsiębiorca z interesującą i uczciwą wizją rozwoju w Afryce, to mógłby połączyć siły.
Sławomir Matczak wygrał niedawno z byłym pracodawcą proces o bezprawne zwolnienie. Odszkodowanie przeznaczył na działania fundacji w Nepalu. Bo zgłaszają się o pomoc mieszkańcy kolejnych wiosek. Żona mówi mu, że jest szaleńcem. Ale, jak zauważa Piotr Żyłka, to dzięki takim szaleńcom małymi kroczkami zmienia się świat. I oni sami.
*Artykuł pochodzi z magazynu Forbes 10/2016